Rozpocząłem roboty 16-go lipca 1903. W odległości pięciu minut marszu przed wodospadami Mickiewicza wstrzymałem wózek z materiałami, narzędziami i wiktuałami i około godziny 9-tej na smreku przydrożnym przybiłem tablicę z napisem: »N a O r l ą P e r ć!« Działo się to w obecności grona profesorów- taterników, a zwłaszcza inicjatora p. Fr. Nowickiego, który tokajem z r. 1863 wniósł toast na powodzenie wyprawy.
Niestety, wyprawa zaczęła się nie najświetniej. Trzeci góral wynajęty spóźnił się z przybyciem, wskutek czego dopiero na 3-cią po południu zdołaliśmy poprzenosić rzeczy na polanę pod Wołoszynem. Posuwaliśmy się częścią znanej, lubo dziś rzadko uczęszczanej drogi z Roztoki do Jaszczurówki przez polanę Waksmundzką; ścieżka jest tu wyraźna i dobrze ubita, lubo wąska. Po drodze odnowiłem dawne znaki (farbą czerwoną) i dodałem nowe. Innym razem wracałem tędy z gośćmi ciemną nocą bez latarki i przekonałem się, że po ciemku znaków czerwonych rozróżnić się nie da, zaczem łatwo można zboczyć z drogi,zwłaszcza że nie brak tu różnych ścieżek mylnych. Zamyślam też w r. 1904 poprzybijać na drzewach tu i ówdzie drogowskazy na biało pomalowane, a zarazem pousuwać kłody drzewa, które w kilku miejscach leżą na ścieżce.
Po obiedzie i odpoczynku wyruszyliśmy z polany pod Wołoszynem o 5-tej po południu w towarzystwie dwóch juhasów, których do niesienia rzeczy przynająłem. Z przyjemnością tu zaznaczam, że szczególnie Michał Kuruc ze wsi Rzepisk na Spiżu okazał się uczynnym i sumiennym, a przytem dość inteligentnym pomocnikiem.
Za drogę użyliśmy dobrze wydeptanego wygonu bydła w lesie wprost ku Wołoszynowi; zaznaczyłem ją znowu tabliczką z napisem: »Na Orlą Perć!« Po dziesięciu minutach dochodzi się do źlebu z lewej strony, z usypiskiem kamiennym, które stanowi przerwę w lesie. Przekroczywszy źleb, wchodzi się znowu w las, gdzie wygon jest bardzo wyraźny. Znacząc gęsto czerwoną farbą, posuwaliśmy się zwolna ku górze, aż weszliśmy w zasiąg limb i kosodrzewiny.
Przy górnym krańcu tego zasięgu widać z lewej strony wdzięczne turnie; tuż przed niemi otwiera się rozległy widok na całą dolinę Bialej Wody i na jej tło wspaniałe. Wygon zwęża się tu w niewiele ścieżyn i prowadzi zrazu obok turni; wnet skręca na lewo i wywodzi na boczne ramię Wołoszyna. Na zakręcie owym wbiliśmy pierwszy drążek z takim samym napisem jak poprzednio. Na lewo widać w dole wiadukt przy wodospadach Mickiewicza, a tuż obok nas olbrzymi pas kosodrzewiny wypalonej przed kilku laty wskutek ognia podłożonego przez mściwego górala wariata. Drugą żerdź z drogowskazem umieściliśmy na ostatniej turni w tym ramieniu, potem nie poszliśmy w górę, lecz zboczem na lewo, znacząc drogę farbą i kilku jeszcze żerdziami.
O 9-tej wieczorem dobiliśmy wreszcie do miejsca, upatrzonego na nocleg. Pod jedną z turni, należących już do głównego grzbietu Wołoszyna, a zwaną przez miejscowych „Dziadem”, wskazał nam Kuruc miejsce, na którym stał dawniej szałas Jana Murzańskiego, zamożnego gazdy z Gronia.
W żlebiku tuż przed szałasikiem ciecze nieco wody, a że i kosodrzewiny nie brak, a miejsce zaciszne, więc warunki noclegu są względnie całkiem pomyślne. Jakoż rozbiliśmy tu namiot, uwarzyli wieczerzę i spędzili noc wcale wygodnie, lubo późna pora nie dozwoliła naścinać „kosówki” na pościel i wypadło ułożyć się do spoczynku na nagiej skale. Jednemu z górali nie przypadł taki nocleg do gustu, więc też porzucił nas i zawrócił na polanę, a nazajutrz do wsi Bukowiny.
Następnego dnia (17.go lipca), korzystając skwapliwie z pomocy juhasów i ich dwóch gońców, ruszyliśmy wcześnie ku bocznemu ramieniu Wołoszyna, które juhasi zwą „Nad Szczotami”. Tu aparatem stereoskopowym dokonałem zdjęcia panoramy tatrzańskiej z ramionami Wołoszyna i postacią gońca na pierwszym planie.
Podróż urozmaicały nam pokrzykiwania woźniców góralskich od strony wiaduktu, widnego jak na dłoni, ze śnieżnymi »budkami« wozów. Znacząc drogę żerdziami i farbą, a miejscami przekopując ścieżkę przez strome upłazki, posuwaliśmy się zboczem powoli ku tak zw. Karbikowi, tj. ku wąskiej szczelinie w grani głównej.
Chciwie biegnie w wzrok na drugą stronę Karbika, by zobaczyć, co tam za cuda, ale doznaje pewnego rozczarowania: o ile bowiem stok Wołoszyna ku dolinie Roztoki jest pełen urozmaiceń i nastręcza widok wspaniały na Tatry, o tyle stok przeciwny pusty jest i monotonny, a oko nie może przebić się przez ścianę Wielkiej i Małej Kosistej, która jakby mur jakiś zamyka dolinę Waksmundzką, zwaną przez górali doliną Kosistą. Tuż u stóp Karbiku w dolinie Waksmundzkiej jest opuszczony szałas rozmiarów miniaturowych. Górale wskazując na piętrze Waksmundzkiej dolinkę boczną w łuku, jaki tu zakreśla grzbiet Małej Kosistej, opowiadają mi, jak przed laty złośliwi dokuczali Murzańskiemu w ten sposób, że konie jego zdołali po stromej piardze wyprowadzić aż na grań Kosistej. Nierychło dostrzegł je tam Murzański i sporo musiał ludzi donająć, zanim udało mu się sprowadzić konie w dolinę bez szkody. Złośliwość godna zaiste synów gór!
Jest to fragment artykułu Z Orlej Perci autorstwa Wincentego Gadowskiego opublikowany w Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego z 1904 (tom 25). Kolejne fragmenty tej niezwykłej relacji z powstawania Orlej Perci znajdziesz tutaj:
Przed kilku laty przechodziliśmy tylną część Wołoszyna aż do Karbiku nie szlakiem co dopiero opisanym, lecz samągranią (więc przez łysinę »Dziada«), bo od ostatniej turni przy wspomnianym wygonie bydła zwróciliśmy się wprost na prawo ku grani. Jest to partia łatwa do przebycia, ale mało interesująca, bo widoki, jakie nastręcza, ma turysta (i to wspanialsze) powyżej Karbiku, a zbyt długie przewijanie się między czubami grani nuży jednostajnością.
Wolałem zatem obejść tę partię zboczem, a przyznam się, że obchodzenie to posunąłbym z gustem jeszcze dalej, gdyby mi nie żal było charakterystycznego bądź co bądź Karbiku, a zwłaszcza gdyby nie okoliczność, że za garbem powyżej Karbiku grań spada przepaścisto w stronę Roztoki.
Amator zresztą może i bez znaków puścić się bezpiecznie przez Dziada, ale dla ogółu szlak wytyczony wydaje mi się ponętniejszym i dogodniejszym. Daje on zarazem poznać osobliwsze ukształtowanie Woloszyna od strony doliny Roztoki. Rozróżnić tu można cztery pasy horyzontalne: a) las i strome, ale dostępne piargi nad potokiem, b) Szczoty czyli turnie przepaściste, wśród których wody po każdym deszczu tworzą liczne wodospady, jakby nitki srebrne, w mgłę się nieraz rozbijające. Patrzącemu z doliny Roztoki ku górze zdaje się, że owe Szczoty są granią Wołoszyna (tak je nawet oznaczono na mapie wojskowej!), ale tak nie jest: ponad Szczotami ciągną się jeszcze c) hale rozlegle, w dolnej części kosodrzewiną zarosłe, a nad balami dopiero są d) turnie grani. Miejscami tylko Szczoty przerywają pas hal i wąskimi ramionami sięgają aż do grani.
W okolicy Szyi Wołoszyna hale zastępuje łagodna pochyłość z piargami, ale nie radzę schodzić nią w dół, bo natrafi się niebawem na Szczoty, które u juhasów nie najlepszej zażywają sławy. Ostatnia tylko część Wołoszyna, nieco ku Siklawie zwrócona, składa się z turni różnorodnych, począwszy od pasu lesistego aż do grani.
Ponieważ podchodzenie zboczem ku Karbikowi, a zwłaszcza schodzenie z powrotem jest miejscami mniej wygodne mimo porobionych »stupaji«, poleciłem w sierpniu dwóm góralom, aby przekopali tędy ścieżkę aż do wygonu bydła. Niestety Bartek Obrochta, jeden ze współwłaścicieli hal, nie dozwolił zrobić owej ścieżki, utrzymując, że po niej owce uciekałyby juhasom!
Od Karbiku posuwaliśmy się granią, tu i ówdzie o kilka kroków jedynie zniżając się ku dolinie Waksmundzkiej. Chociaż bowiem grań jest tu wszędzie łatwa do przebycia, to jednak drobne zniżenie perci miejscami opłaca się każdemu, bo czyni podróż wygodniejszą, a nadto budzi zaciekawienie i zainteresowanie się widokiem przy każdym (a tak częstem!) na grań powracaniu. Mimo to partia ta aż do szczytu, nazwanego Garbem Zadnim (napis ten umieściłem na tablicy blaszanej, przybitej do drążka), jest stosunkowo najmniej interesująca, choć przecież ciekawsza, niż np. grań Czerwonych Wierchów. Za trzy kwadranse, a najpóźniej za godzinę, każdy turysta od Karbiku dojdzie na Garb Zadni, z którego roztacza się widok przecudny.
Oprócz rozległej panoramy wierchów tatrzańskich, nęcą oko mile: zielona ruń Opalonego i szklące się tafle Morskiego Oka i Czarnego Stawu z jednego, a Siklawy i trzech Stawów Polskich z drugiego boku, więc okolice nader malownicze, w których zazwyczaj rojno i gwarno.
Nie znam w Tatrach szczytu, który by przy równie małym wysiłku równie malowniczy i wspaniały widok nastręczał. Dla osób, które chcą być na turniach i zażyć rozległego widoku, a mało mają czasu lub też nie są wprawione do chodzenia po turniach,nieprzepłacone są dwa szczyty w Tatrach: Mała Wysoka po stronie węgierskiej i Garb Zadni Wołoszyna po stronie polskiej. Są to bowiem wycieczki półdniowe i niemęczące, ale Garb Zadni ma w tym pierwszeństwo, że widać zeń kilka najcudowniejszych stawów, z Małej Wysokiej zaś widać tylko staw Zmarzły i niektóre młaki w dolinie Staroleśniańskiej. Wyjechawszy wczas rano z Zakopanego można zwiedzić Morskie Oko i na południe wrócić do wodospadów Mickiewicza, zatrzymać tu wózek i drogą opisaną ruszyć na Garb Zadni; wieczorem wrócić się do wózka, a wózkiem w nocy do Zakopanego. Kto ma więcej czasu lub zwykł chodzić powoli, zrobi niezawodnie lepiej, gdy obydwie te wycieczki rozłoży na dwa dni i przenocuje w Roztoce, ale powtarzam, że nie jest to konieczne.
Turyści, którzy pragną na szczycie gotować herbatę, a nie mają ze sobą maszynki i spirytusu, powinni się zaopatrzyć w kosodrzewinę na najbliższym ramieniu za Dziadem; wody niech dla pewności zaczerpną pod Dziadem, chociaż dość długo po deszczach ciecze woda w dwóch żlebikach granitowych między Dziadem a Karbikiem. W razie dłuższej posuchy wypadałoby nabrać wody już w żlebie na lewo od pierwszej żerdzi na wygonie, bo wówczas i pod Dziadem wody nie stanie. Warto i to nadmienić, że amatorowie żętycy mogą jej zazwyczaj dostać (równie jak i mleka) na polanie pod Wołoszynem. Partię tę przechodziłem kilka razy z różnymi osobami, zaczem śmiało twierdzę, że jest dostępna dla wszystkich i sowicie opłaca trudy poniesione.
Z Garbu zeszliśmy na dosyć szeroką i wybitną przełęcz, której dałem miano: „Siodło Wielbłąda”. Juhasi każdy czub Wołoszyna zwą garbem, a każdą przełęcz siodłem, ale w ten sposób trudno bliżej miejsce określić. Skorzystałem więc ze spostrzeżenia, że z dala można w kształcie Wołoszyna dopatrzeć się czegoś podobnego do wielbłąda dwugarbnego, który głowę zwrócił ku zachodowi – i dlatego dwa szczyty najwyższe w grzbiecie południowo – zachodnim nazwałem Garbem Zadnim i Garbem Przednim, przełęcz główną między nimi Siodłem Wielbłąda, przełęcz za Garbem Przednim Szyją Wołoszyna, a dwa najwyższe szczyty w ostatniej części grzbietu Wołoszynem Wschodnim i Wołoszynem Zachodnim. Ufam, że Komisja dla nazw tatrzańskich zaaprobuje te denominacje, wypisane na tablicach blaszanych, do żerdzi przybitych. Liczne czuby mniej wybitne i przełęcze mniej charakterystyczne pozostawiłem bez nazwy.
Ze Siodła odesłałem górali po resztę rzeczy, zostawianych pod Dziadem, a sam wybrałem się na przepatrzenie Garbu
Przedniego. Usiłowałem zrazu obejść go od strony doliny Waksmundzkiej i rzeczywiście dotarłem w ten sposób do Szyi, ale przekonałem się, że droga taka byłaby niewdzięczną i nużącą. Zbłąkany turysta dostrzeże kiedyś ślady tego przejścia w poprzek ramion, znaczone farbą czerwoną, bo znaki owe zatarłem jedynie na obu końcach szlaku, by nikogo w błąd nie wprowadziły, pozostawiłem zaś w części środkowej. Wracając do Siodła, posuwałem się samą granią, nie znacząc tym razem – i dobrze zrobiłem, bo tu i ówdzie okazała się potrzeba drobnych zboczeń, jakkolwiek i grań jest możliwa do przebycia. Obecnie szlak gęsto znaczony zwraca się z Siodła nieco na lewo, gdzie z boku żerdź z napisem: »Orla Perć« – i wygodnym upłazkiem wyprowadza na górne piętro Siodła, a z niego kominkiem trawiastym na grań Garbu Przedniego. Kilka metrów, dzielących kominek od grani, wymaga nieco uwagi, równie jak dalsze posuwanie się granią, od doliny Roztoki przepaścistą. W razie wichru lub słoty radzę nie iść samą granią, lecz półką wygodną o kilka metrów poniżej grani od doliny Waksmundzkiej.
W normalnych warunkach jednak zalecam bardzo wędrówkę granią (jak znaki prowadzą), a to z wielu względów. Przede wszystkim nie brak tu, jak już wspomniałem, kominków, nie brak i pazdurów, zachodzików, a nawet koników, więc cech właściwych turniom wysokim, co dodaje partii niemało uroku, ale wszystko to ma rozmiary miniaturowe i nie przedstawia istotnego niebezpieczeństwa. Z tego właśnie względu zalecam Wołoszyn na s z koł ę t a t e r n i c t w a , bo oswoi nowicjusza z przepaściami i nauczy go »brać przeszkody alpejskie, a jednak dokaże tego w sposób niehazardowny i nienużący. Z rozmysłu też znaczyłem perć w taki sposób, by – nie nakładając drogi – nie pomijać owych miejsc charakterystycznych. Drugą właściwością, która dosyć długą grań Garbu Przedniego czyni tak ponętną, są liczne i różnych kształtów ramiona, jakie tu Wołoszyn w dolinę Roztoki wysyła. Tworzą one wyborne kulisy, które odcinają coraz inne części widnokręgu, a odsłaniają coraz to nowe lub inaczej oświetlone obrazy tak dalece, iż ma się co chwilę wrażenie nowości i nie może się nadziwić, że tak łatwa i niedługa partia jest tak różnorodną pod względem widoków. W końcu wychodzi się na szczyt Garbu Przedniego (gdzie drążek z napisem), a z niego wygodnie schodzi się na Szyję Wołoszyna.
Już zmierzch zapadał, gdy wrócili górale z resztą rzeczy na Siodło. Należało teraz znaleźć miejsce dogodne na nocleg. Niestety, nie odkryłem nic stosownego; nie wod ani koso- drzewin, szło przynajmniej o taki kawałeczek placu równego, by na nim trzech mężczyzn mogło się do snu ułożyć, bez obawy stoczenia się w przepaść. Ostatecznie znalazłem coś takiego w jednym ze źlebów niedaleko Szyi Wołoszyna, po stronie doliny Waksmundzkiej. Z reguły nie powinno się wprawdzie odpoczywać w żlebach, bo łatwo można być ukamienowanym, ale w tym razie nie było wyboru. Miejsce było przynajmniej zaciszne, co wiele znaczy, ale tak położone, że nie dalo się robić namiotu. Podłożyliśmy pod siebie jedną połowę płótna namiotowego, a przykryliśmy się drugą – i tak przespałem, a raczej przemarzyłem drugą noc w turniach. Niestety musieliśmy spać znowu na twardych granitach, co spowodowało, że nazajutrz rano drugi góral skwitował z partii i czmychnął do wsi.
Cóż było robić Juhasi nie chcieli już dalej rzeczy odnosić, bo nie mogli za daleko odchodzić od owiec, na dobitek zaczął się też okazywać brak farby, postanowiłem zatem rzeczy ukryć w turniach, dokończyć znaczenia do Krzyżnego i wrócić również do Bukowiny. Tak też zrobilem. Z jedynym góralem pozostałym, Józkiem Bucem, wyszedłem na Szyję Woloszyna, skąd nie kusiłem się iść granią, bo nieprzystępna, ale zniżyłem się o jakie dwa metry ku dolinie Waksmundzkiej i półką skalną nad urwiskami przedostałem się na północny stok najwyższego szczytu Woloszyna. Są tu uplazki, podchodzące stromo aż do szczytu; nimi też, kopiąc tu i ówdzie stupaje i klucząc w zakosy, wznieśliśmy się na szczyt, skąd już bez trudu przebyliśmy Wołoszyn Zachodni i przyszliśmy na Krzyżne. Odpocząwszy w schronisku, ruszyliśmy w drogę do Bukowiny. Są jeszcze dość wyraźne ślady- dawnej perci z Krzyżnego na Wyżnią Rówień w dolinie Waksmundzkiej, gdzie ongi stało schronisko tatrzańskie, dopóki go lawina nie zgniotła; zeszliśmy tędy wygodnie w dolinę, a następnie popod Gęsią Szyję, przez polanę Rusinową Jaworzyńską, przez Poroniec i Głodówkę doszliśmy do Bukowiny. Od wylotu doliny Waksmundzkiej nie potrzebowaliśmy nigdzie zniżać się bardzo w dół, bo wiadomo, że Rusinowa Jaworzyńska, Poroniec, Głodówka, Palczyk i bukowińska góra są właściwie stokiem Malej Kosistej, który, obniżając się z wolna, rozkłada się za wsią Bukowiną w wachlarz wzgórz, sięgających aż do wsi: Poronina, Bialego Dunajca, Szaflar, Gronika, Gronia i Białki. Rychła, a na dłuższy czas zapowiadająca się słota, zniewoliła mię niebawem do urządzenia osobnej wypraw – po rzeczy pozostawione w turniach, bo ukryliśmy je wprawdzie tak, że deszcz nie mógł na nie zacinać, na nie mogliśmy zabezpieczyć ich przed wilgocią po skałach spływającą.
Niebawem przeszedlem raz jeszcze cały Woloszyn z p. Franciszkiem Nowickim, drem Janem Nowickim i z kilku jeszcze towarzyszami i poprawiłem wiele znaków. Wyszliśmy o 5-tej rano ze schroniska przy Pięciu Stawach i przez Krzyżne i cały grzbiet Wołoszyna przybyliśmy jeszcze przed wieczorem do Wodospadów Mickiewicza, a wieczorem do Bukowiny. Przekonaliśmy się zatem, że partię tę można całkiem wygodnie zrobić jednym dniem, bez noclegu w turniach.
W Buczynowych Turniach
Dla braku funduszów zdecydowany byłem zakończyć roboty na Wołoszynie, ale na szczęście Wydział Towarzystwa Tatrzańskiego nie pozwolił Orlej Perci zaniechać. Dnia 2-go sierpnia przybyli do Bukowiny delegaci Wydziału, pp. Barabasz, dr Jan Nowicki i Janusz Chmielowski i spisali ze mną umowę, na mocy której zobowiązali się wypłacić w ciągu roku 1903 dwie raty po 250 złr., jeśli w sposób podobny jak na Wołoszynie przetrasuję i wyznaczę perć aź do przełęczy Granackiej.
Korzystając z tego w tym samym dniu rozpocząłem we wsiach: Bukowina i Brzegi poszukiwania za góralami do noszenia rzeczy. Ponieważ dostarczanie wiktu wszystkim okazało się przy dłuższej robocie bardzo niewygodnym i kosztownym, chciałem, aby górale szli o swoim wikcie i obiecywałem im dziennie po 5 K. zarobku- ale nie chcieli się zgodzić. Pojechałem tedy wieczorem do Jurgowa, sąsiedniej wioski na Spiżu, i zgodziłem sześciu chłopów, z którymi też trzeciego sierpnia w południe wyruszyłem w drogę.
Na Rusinową Jaworzyńską podwieziono nam materiały na wózku; tu donająłem jeszcze dwóch juhasów i zabrawszy rzeczy, dotarliśmy pod wieczór do opuszczonego szałasu w dolinie Waksmundzkiej (u stóp Karbiku). Niestety, nie obeszło się tym razem bez chrztu… i to obfitego. Widząc, że zanosi się na słotę, kazałem narąbać kosodrzewiny i rozniecić sporą »watrę«, a szałas nakryć płótnem namiotowym. Było w nim jednak tak ciasno, iż zaledwie starczyło miejsca na nas trzech podróżnych i na jednego górala; dwóch jeszcze górali mogło się ułożyć w przegrodzie bocznej, osłoniętej także płótnem namiotowem, inni zaś trzej grzać się musieli przy ogniu. Niebawem deszcz zaczął padać na dobre, a co gorsza, zerwał się wicher zimny, dreszczem na wskroś przejmujący. Biedni górale to skakali koło ognia, to śpiewali i pokrzykiwali, to klęli, na czem świat stoi, bo grzejąc się z jednej strony, równocześnie ziębli w drugiej połowie. Jedyną osłodą była im herbata, której mieliśmy pod dostatkiem , i to, że mogli od czasu do czasu zmieniać się z tymi, którzy byli pod płótnem. Trudno było komukolwiek spać przy tylu »urozmaiceniach«; na szczęście nad ranem deszcz ustał, chociaż niebo wcale się nie wypogodziło.Czyż mielibyśmy wracać stąd zniczem?
Spróbujmy wyjść chociaż na Krzyżne – zawołałem. »A nuż się wypogodzi?« Z połową materiałów poszliśmy istotnie na Krzyżne, ale nieba nie były na nas łaskawe. Zyskaliśmy tylko tyle, że sporo materiałów wynieśliśmy na Krzyżne, ale mgła i wichura nie dozwoliły zabrać się do robót i zniewoliły nas zejść do Pięciu Stawów. Miałem zamiar poczekać w schronisku Zejsznera do trzeciego dnia wraz z ludźmi i byłbym dobrze trafił, bo zaraz nazajutrz (czwartego sierpnia) wyrobiła się pogoda, ale moi obaj towarzysze nie zgodzili się na ten projekt. Radzi nie radzi wróciliśmy w tym samym jeszcze dniu do Bukowiny. Oto próbka trudności i strat materialnych, jakie się łączą z robotami w turniach!
Ponowną wyprawę z tymi samymi towarzyszami zorganizowałem dziesiątego sierpnia. Jurgowianami kierował teraz Józef Buc z Bukowiny, ten właśnie, który do końca dotrwał na Wołoszynie. Skierowałem się na wodospady Mickiewicza, skąd doliną Roztoki poszliśmy do Pięciu Stawów na nocleg. Dnia następnego rychło świt wyruszyliśmy na Krzyżne. Dzień zapowiadał się prześliczny, a mgły opadające przyczyniały się do uwydatnienia kilku planów przepięknych, jakie przedstawia krajobraz Roztoki dla patrzących nań od Siklawy lub od Buczynowej dolinki. Z Krzyżnego posłałem część ludzi po materiały, pozostawione w schronisku na Waksmundzkiej, a z resztą zabraliśmy się do roboty. Obchodząc nieinteresującą Kopę nad Krzyżnem od południa, przekopaliśmy tu i ówdzie perć w stromych upłazkach i podeszliśmy na ramię, jakie ku południowi wysyła Mala, Buczynowa Turnia; nie szczędziliśmy przy tym znaków i żerdzi.
Ramieniem wspomnianym zawróciliśmy ku grani i niebawem znaleźliśmy się na szczycie Małej Buczynowej Turni. Jest tu kominek niezbyt wygodny, ale krótki, a za to widok ma się wspaniały i rozległy. Kto by jednak gotów był zrezygnować z widoku, może nie wdrapywać się na szczyt, lecz posuwać się wygodnie upłazkiem tuż obok turni ku zachodowi, aż do bliskiej przełęczy, na której spotka się z tymi, którzy tu zejdą granią ze szczytu. Znaki prowadzą granią. Na przełęczy wspomnianej musiałem się zabawić w »kurfuszera«. Jeden z Jurgowian, podjadłszy na śniadanie chleba z tłustą słoniną, popił potem zimną wodą, nie czekając na herbatę i dostał teraz silnych boleści. W apteczce podróżnej miałem jednak środek stosowny i wyleczyłem nieboraka.
Kazałem tu góralom odpocząć, a sam z Bucem wybrałem się na przepatrzenie przejścia przez Buczynową przełęcz, głęboko wciętą. Od wschodu prowadzi ku przełęczy, a raczej do źlebu tuż przed przełęczą, półka wygodna i bezpieczna, ale za to wychodzenie na grań ze strony przeciwnej (zachodniej) przedstawiało niejedne trudności. Mimo to pragnąłem tędy perć skierować, ale Jurgowianie oświadczyli mi stanowczo, że tędy za nic w świecie nie pójdą. Zawód doznany nie należy nigdy do przyjemności, użyłem więc perswazji, ale bezskutecznie. Wówczas pomyślałem sobie: Jeśli górale boją się iść tędy, to prawdopodobnie i wielu gości nie innego będzie zdania. Postanowiłem więc obejść Buczynową przełęcz od północy szlakiem, znanym mi już z lat poprzednich. Obchodzenie to zabrało nam
sporo czasu, bo trzeba było krok w krok kopać stupaje w stromym upłazku tak przy schodzeniu do żlebu, wiodącego od przełęczy Buczynowej, jak przy wychodzeniu na ramię przeciwne.
Równocześnie uprosiłem prof. Panka, by wraz z Bucem osadził żerdź i napis w przełęczy Buczynowej, a wrócił do nas żlebem, co też chętnie uczynił. Na nocleg wybrałem zagłębienie w skale na południowym stoku Wielkiej Buczynowej Turni, gdzie jednak miejsca na namiot nie było; płótno namiotowe posłużyło tu jedynie za ścianę (co prawda dość wątłą), którą odgraniczyliśmy się od przepaści. Kiedy górale zajęli się sporządzaniem noclegu, wziąłem jednego z nich ze żerdzią i wyznaczyłem drogę na szczyt Wielkiej Buczynowej Turni.
Dzień ten zakończył się więc dla nas względnie pomyślnie, choć nie obeszło się bez wypadków. Przy schodzeniu do żlebu przechyliła mi się torebka z kodakowym aparatem fotograficznym; aparat wypadł i potoczył się w dół po stromej piardze, przyczem oczywiście strzaskał się na kawałki. P. Zbyszycki wybrał się po owe kawałki, ale o mało nie przypłacił tego kalectwem, bo górale poruszyli w górze piargę, która idącego żlebem mogła była ukamienować. Osobliwszej przytomności umysłu zawdzięcza jedynie p. Zbyszycki, że wyszedł z tej przygody bez szwanku.
W przyszłości zamierzam dodać w przełęczy Buczynowej sztuczne ułatwienia i otworzyć tam szlak górny dla turystów wprawniejszych. Ogól może korzystać bezpiecznie ze szlaku dotąd wytyczonego, przyczem pozna charakterystyczne ramiona i żleby Buczynowych Turni. Pragnę również od Malej Buczynowej Turni przetrasować zejście wprost do Buczynowej dolinki uplazkami, bo wówczas nawet wygodniccy będą w stanie po przebyciu Wołoszyna w tym samym dniu zająć jeszcze Małą Buczynową Turnię i zejść na nocleg do Pięciu Stawów.
Cóż mam rzec o nocy, spędzonej tak wysoko? Miała ona dla mnie urok osobliwszy. Przy jasnych promieniach księżyca widać było w dole – jak się zdawało, tuż u stóp naszych – perlącą się szybę Wielkiego Stawu; dolatywały też do ucha czasami pokrzykiwania juhasów. Ukryci w cieniu, jaki rzucała na nas ściana pobliska, śledziliśmy migotanie światełka w schronisku Zejsznera, a pokój jaki niezmierny, blogi, padał na serca nasze. Jeden z Jurgowian usunął się kilka kroków w ciemnię i wydostawszy flet, wywoływał zeń to smętne, to dzikie melodie góralskie, których echo biegło przeciągle po turniach. Oddziaływało to na wszystkich tak silnie, że dopóki grał, nawet górale przerwali rozmowy i wsłuchiwali się w milczeniu w łagodne tony fletu.
Później zaczęli gwarzyć między sobą i opowiadać przeróżne skazki i podania, które przenosiły nas w świat czarów i w dziwnie harmonijną całość zlewały się z fantastycznym otoczeniem. Wreszcie rozmowy przycichły, umysły się uspokoiły, a objęło nas poczucie nieskończoności, podsycone to widokiem nieba gwieździstego, to wspomnieniem przepaści głębokiej, a tak bliskiej, iż wystarczyło wyciągnąć nogę, aby podnieść płótno, od niej odgradzające. Poczuliśmy się bliżsi Boga, świat wydal nam się majestatycznym kościołem, turnie pobliskie filarami świątyni, a człowiek… mrówką, pyłem marnym wśród ogromu tworzenia. Bodajby przez samowolę nie stał się dysonansem w ogólnej wszech harmonii! . . .
Chwile takie są nieprzepłacone; wznoszą one człowieka ponad troski życia powszedniego, ukazują mu stosunki ludzkie jakby gdzieś z nadobłocznej, orlej perspektywy, koją wzruszenia duszy, czynią każdego lepszym, szlachetniejszym. Krótki ale pokrzepiający sen zamyka wreszcie powieki i przerwa marzenia.